Wczoraj Apple zaprosił na 20 października na konferencję dotyczącą…… hmmm….. wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nowego systemu operacyjnego. Ciężko jest inaczej interpretować hasło Back to the Mac i Lwa ukrytego za obracającym się jabłkiem. Z jednej strony jestem bardzo zadowolony. Należę do osób, uwielbiających godzinami grzebać w ustawieniach systemu, optymalizować swoją pracę i wszelkie nowości witam z wielką radością. Jestem fanem różnego rodzaju nakładek na system, dających możliwość zmiany sposobu działania docka, findera, itp. Uwielbiam drobne programiki zagnieżdżające się w górnym pasku menu, które poprawiają naszą efektywność. I teraz kolejna wielka zmiana prosto od Apple, co jest fajne, bo wszystko będzie działać super, w odróżnieniu od drobnych programików od zewnętrznych deweloperów, które czasami działają rewelacyjnie, a czasami niekoniecznie. Ach, będzie coś nowego, tysiącpińset dwadziwińset nowych ustawień, drobnych modyfikacji, funkcjonalności, dodatkowych programów, itp. Jednym słowem, perspektywą dorwania się do nowego systemu jestem wręcz podniecony i nie mogę w miejscu wysiedzieć. Ale…. No właśnie, jest kilka ale, które powodują, że to jednak nie do końca jest takie fajne.
Jak pisze Przemek Pająk, Apple wypuszcza nowy system operacyjny średnio co rok i jeden kwartał. Na szczęście wraz z ostatnimi wersjami OSX-a te zmiany nieco zwalniają. Tiger to kwiecień 2005, następnie Leopard październik 2007 i w końcu SnowLeopard rok temu, czyli wrzesień 2009. Najnowsze 2 systemy, pod wspólną nazwą Leopard, wychodziły co około 2 lata. Moja przygoda z Makami zaczęła się od Leoparda, więc po prostu nie wiem jak było wcześniej, nie wiem jak dużo dzieliło Leoparda od Tigera, ale jak dla mnie, najbardziej zwykłego użytkownika, zmiana między Leopardem a Snow Leopardem była mikroskopijna. Do dzisiaj tak na prawdę nie wiem, dlaczego Snow Leopard nie wyszedł jako duży service pack do Leoparda. Mamienie 64 bitami i różnicą prędkości (jaka różnica prędkości?!) jest dla mnie niewystarczające, gdyż po prostu tego nie zauważyłem. Mam akurat możliwość czasami korzystać z pierwszego macbooka alu (2,4GHz, 4GB RAM) z Leopardem i nie zauważam żadnej różnicy prędkości w stosunku do tego co mam teraz (MBP, 2,53GHz, 4GB RAM). Ale ok, nie jestem grafikiem ani filmowcem i rzadko rozpędzam wiatraki mojego komputera, więc może nie miałem przy czym zauważyć.
Zasadniczo Snow Leopard, jak dla mnie, powinien był wyjść jako 10.5.9, tylko wówczas ciężko by było wziąć od użytkowników pieniądze za update do systemu. Za tym, że był to jednak service pack przemawia cena, którą to Apple łaskawie ustawiło na poziomie 29 dolarów (dla porównania cena Leoparda to 129 dolarów). Z tą ceną Snow Leoparda wiąże się jeszcze jeden problem dla Apple, a więc ile ma kosztować nowy system. Moje zdanie w tym przypadku jest całkowicie zbieżne z tym co napisał Przemek Marczyński. Użytkownikom rozpieszczonym ceną 29 dolarów za Snow Leoparda, ciężko będzie zaakceptować jakąkolwiek wyższą cenę za nowy system, jeżeli zmiany znowu będą kosmetyczne.
Kolejna sprawa, która potwierdza tezę, że Snow Leopard był tylko dużym updatem do Leoparda, to liczba dużych wersji OSX-a na przestrzeni lat, czyli 7 systemów w 9 lat. Dla porównania główny konkurent wypuścił w tym czasie tylko 3 systemy (XP, Vista i 7, a ostatni z nich 7 i tak został przyspieszony ze względu na katastrofalną prasę Visty). Czy zatem te 7 systemów, to trochę nie za dużo? Czy średnio co drugi system nie jest service packiem do poprzedniego? Różnica między Cheetah i Puma (dwa pierwsze systemy z cyklu OSX) to zaledwie pół roku! Czy w tak krótkim czasie można napisać napisać nowy system operacyjny? Nie sądzę… Dodać kilka opcji do starego systemu? Owszem…
Jeżeli jednak na chwilę przyjąć, że Snow Leopard to tak na prawdę duży, ale jednak, service pack do Leoparda, to od ostatniego upgrade’u systemu minęło 3 lata, a więc już całkiem sporo, co uzasadniałoby jakoś kolejnego dużego kota.
Dobra dosyć narzekania, chciałbym być dobrze zrozumiany, czekam na 10.7 przebierając nogami, wszak jestem gadżeciarzem :), boję się tylko, że Apple w sobie dobrze znanym stylu omamiając nas marketingowo zażąda 129$ za kolejny gadżet, ups przepraszam, duży poważny upgrade systemu. A teraz, skoro wszyscy dookoła wróżą co będzie, a czego nie będzie na konferencji Apple, to powróżę i ja! Będzie:
- Oczywiście zapowiedź nowego systemu 10.7 Lion, który jak sugeruje grafika będzie bardziej touchy (dotykalski???? :) – jeszcze więcej gestów, jeszcze więcej funkcjonalności z wykorzystaniem touch-pada), cloudy (więcej usług przeniesionych do Mobile Me, więcej funkcjonalności a la Dropbox – chyba nieprzypadkowo Apple wybudowało jakąś kosmiczną serwerownię na pustyni) i …. może Addy (przepraszam, wiem, nie ma takiego słówka po angielsku, ale chodzi mi o to, że podskórnie czuję, że jak nie teraz, to w przyszłości, ale doczekamy się reklam na wzór iAd gdzieś w OSX-ie)
- Nowy iLife z przepisanym nareszcie iPhoto, może iTunes (choć to raczej mało prawdopodobne, bo przed chwilą przecież wyszła nowa wersja), jakaś nowa aplikacja zamiast iDVD
- Nowy iWork – niezauważalne zmiany, jakieś nowe animacje w Keynote, itp.
- Nowy MacBook Air – tak długi czas od ostatniej rewizji Aira sugeruje, że może faktycznie będzie coś dużego (a raczej małego, tj. być może prawdą są plotki o nowym 11-calowym, jeszcze cieńszym komputerze)
Czego nie będzie
- Nowych MacBooków, a jeżeli będą to zmiana ograniczy się do podania nowej specyfikacji na stronie
- Nowych iMaków, patrz uwaga o MacBookach.